Nie pokonało nas Stelvio, Mortirolo, Zoncolan, Trollstigen,
Nie pokonało nas jeżdżenie składakiem po Dolinie Śmierci i wysokim Atlasie,
Nie pokonał nas podjazd pod Wuling
…pokonał nas turystyczny szlak R10
Udało nam się wcisnąć pieska na 3 dni do hotelu – szok, niedowierzanie (i niepowetowana strata). Gdy siedzisz w Męcikale, nie jest łatwo zaplanować 3-dniowy wyjazd. Z jednej strony głupio kręcić się po okolicy, którą od biedy dasz radę obskoczyć po pracy albo w sobotnie południe (pomiędzy porannym, a popołudniowym sikaniem pieska). Z drugiej, głupio jechać w miejsce, do którego bliżej masz z Warszawy, bo to jakby marnowanie okazji. Problem jest taki, że szybko okazuje się, że jednak ze stolicy wszędzie jest bliżej – nawet jeśli jest dalej.
Padło na słynne R10. Trasa wzdłuż wybrzeża nie może być zła – szczególnie przecież przed sezonem, bo to dopiero początek czerwca. Mhm…

Jak pewnie pamiętacie z poprzedniego wpisu (Nie Poland Gravel Race) w planowaniu jestem bardzo dobry. Szybko okazuje się więc, że do Świnoujścia z rowerami się nie dostaniemy. Jedziemy więc do Szczecina i stamtąd ruszamy rowerem. Śpimy w Hotel Kapitan, bo: jest blisko dworca, jest drogi ale i tak najtańszy, pachnie przeszłością, rowery dostaję swój osobny, zamykany pokój (który co prawda jest łazienką, ale pamiętam wiele wycieczek, w których spaniem w takiej łazience bym nie pogardził).

Tu warto dodać, że generalnie wycieczka nad polskie tania nie jest. Mówiąc, że nie jest tania, mam na myśli: NAPRAWDĘ nie jest. Aby to zobrazować, przedstawiam wynik z poszukiwania noclegu w Kołobrzegu, z kryteriu: 2 osoby:
W Kołobrzegu śpimy więc w DW Róża Wiatrów: bo jest tanio, bo ma śmieszną nazwę, bo jest blisko Żabki i całkiem dobrej pizzerii: Portofino Pizza&Burger miło łączy kołobrzeski, w którym musisz podejść do lady żeby zamówić, a potem jeść plastikowymi sztućcami, z pizzą, której nie powstydziłyby się tzw. wielomiejskie, włoskie pizzerie aspirujące. No i rowery śpią komfortowo między śmietnikami, a schodami.
Pokój rowerowy w Hotel Kapitan Hotel Kapitan – pozytywny oldschool Drogie rowery zasługują na najwyższy standard DW Róża Wiatrów
A to dopiero początek, bo po drodze jest jeszcze lepiej. Po drodze stajemy gdzieś na polecaną rybkę – taki klasyk: namiot, ogródek, jakaś boczna uliczka. Zestaw: paprykarz z chlebem, rybka z frytkami, mała cola i zupa rybna to 120zł. Na szczęście można iść dojeść do Żabki obok. Czy polecam? Nie wiem, bo jestem rybnym ignorantem (z małym wyjątkiem, o czym za chwilę) i rosołu z rybą w środku nie doceniam.
Trasa
Jak nietrudno zauważyć, nasza trasa zupełnie nie za bardzo przypomina przebieg R10 i z pomocą poniższego opisu, postaram się to wyjaśnić.
Dzień 1: Szczecin -> Koszalin: 187km
Dzień 2: Koszalin -> Słupsk: 145km
Dzień 3: Słupsk -> Męcikał: 127km
Szczecin
Szczecin jest bardzo ładny, tak też go zapamiętaliśmy z poprzedniej wizyty, gdy byliśmy testować i odbierać jakieś Canyony. Miasto docenią szczególnie fani gry Franko (#pdk). Aby nie psuć sobie tego wrażenia, po opuszczeniu centrum polecam zamknąć oczy i otworzyć dopiero przy Zalewie Szczecińskim… który jak się okazuje, w okolicach Szczecina wcale nim nie jest, bo to Jezioro Dąbie. Jedzie się trasą rowerową, która częściowo jest jeszcze w budowie, a częściowo przypomina jazdę wschodnim wałem Wisły w Warszawie. Fajnie, ale trochę nudno (jeśli przyjechało się na przygodę).
Zalew Szczeciński.
Naprawdę fajnie robi się dopiero przy właściwym Zalewie Szczecińskim i wtedy tereny zaczynają nieco przypominać Uznam – tylko ludzi nie ma. Zamiast nich masa koni i krów. Bazując na poleceniach z Instagrama zaryzukuję stwierdzenie, że lepiej było jechać drugą stroną jeziora – wzdłuż granicy na Nowe Warpno i promem w Trzebieżu. Tylko według internetu prom nie wiadomo kiedy pływa, ale za to kosztuje milion.

Cały Wolin praktycznie omijamy, Międzyzdroje też, bo wieje w twarz niemiłosiernie (wiatr z północy nad morzem – kto się mógł spodziewać?) i chcemy jak najszybciej dostać się na wybrzeże. Na wybrzeżu szybka rybka, która uświadamia nam, że jedna wybrzeska rybka na kilka lat nam w zupełności wystarcza. Jak prawdziwy influence napiszę tak: dobre ryby w życiu jedliśmy 4:
– cokolwiek w Zagrodzie Śledziowej, o której będzie dalej i było we wpisie o Słupsku.
– śledziowe kanapki po niemieckiej stronie wybrzeża (np Ahlbeck), o których było tutaj.
– szwedzki (choć duński) stół rybny w knajpie na Borholmie – wpis tutaj.
– ryba Koran w małej knajpce przy Jeziorze Ochrydzkim Macedonii – wpis o Albanii.
Wybrzeże.
Polskie wybrzeże to mocna sprawa, a przecież jesteśmy jeszcze przed wakacjami – widać to wyraźnie po pustych parkingach. W zasadzie cały odcinek do Mielna jest równie mocny. Potem zaczyna się całkiem ładny odcinek, choć po płytach przy jeziorze Kopań, a dalej trasa zmienia się w zupełnie inną trasę.

Trasa wybrzeżem to na zmianę:
– ciągi pieszo-rowerowe
– przeloty przez miejsowości pełne: kebaba; outletów; targów książki; kin wielowymiarowych; ogromnych hoteli w budowie; klasycznych domów wczasowych, które dobrze kontrastują z ultra-drogimi SPA; klasycznych-nadmorskich turystów, o których powiedzieć można wiele, ale nie wypada, bo są na wakacjach, więc mogą; straganów wyglądających jak objazdowe stoiska Aliexpress oraz przede wszystkim: kolorowych i maszy
– przyjemne odcinki leśne
– czasem dedykowane ścieżki rowerowe, choć aby nie czuć się jak człowiek, przeskakują one odpowiednio często z jednej strony ulicy na drugą za pomocą czegoś, co niby jest przejazdem przez ulicę, ale gdy tafi Cię (odpukać) na nich samochód, okaże się, że wcale nimi nie były.
Nie zmienia się natomiast to, że bez odbijania z R10, morze widzi się sporadycznie.

Sumując to wszystko, suma zysków i strat w psychice człowieka szybko wychodzi na minus. Polskie może jest piękne, miejscowości nad polskim morzem są może i też piękne, ale dzięki atakowi plastiku i melodyjek, nie widać tego. Oczy, uszy i nos więdną szybko, a nogi jeszcze szybciej, bo jednak nie jest to trasa na bikepacking po 200km dziennie. Tutaj jest ciągłe hamowanie, przyspieszanie, omijanie, rozglądanie się i wierzę, że w przypadku sakwiarstwa skierowanego mocno na turystykę, jazda wygląda inaczej.
Słupsk.
My poddajemy się szybko. Niby za Jarosławcem jest już inaczej. Drogi asfaltowe przechodzą w terenowe. Miejscowości nieco mniej, ludzi także – widoki zupełnie inne (jeszcze bardziej nie widać morza), czasem jakieś pchanko roweru… ale to już nie dla nas. Przegraliśmy z R10.
Sytuację może uratować tylko jedna rzecz na świecie. Wizyta w Zagrodzie Śledziowej (którą R10 mija w pomijalnej odległości), a potem lody w Góra Lodowa / Petrykowska w Słupsku. Tym można dzień zakończyć. I w ogóle jakoś tak ładniej, spokojniej i nawet słońce wychodzi. Świat cieszy się z naszej decyzji.
Kaszuby.
Trzeciego dnia rower nie jedzie – głowa przegrała, przesyt wrażeń. Decydujemy się wrócić do Męcikału zamiast atakować Hel lub Trójmiasto. Decyzja zdaje się dobra, bo im bardziej się od R10 oddalamy, tym jest lepiej i rower zaczyna bardziej jechać. Dochodzi do patologicznej, nieznanej wcześniej sytuacji, w którem im bliżej jesteśmy miejsca, w którym mieszkamy, tym bardziej żałujemy, że je w ogóle opuściliśmy. Trzeba było kręcić się w kółko i pojechać do Trójmiasta krążąc po Kaszubach…

Podsumowując
Bardzo polecam R10. Trasa daje niezapomniane wrażenia, szczególnie bikepackerom i pozwala poczuć się jak prawdziwy, nadmorski turysta. Wrażenia na pewno miałbym inne, gdybyśmy mieli na pokonanie trasy tydzień, spali nielegalnie w namiotach, przez miejscowości przejeżdżali wcześnie rano, odwiedzali muzea figur woskowych, muzea, latarnie morskie, czillowali na plażach najbardziej oddalonych od parkingów, mieli nieograniczony budżet i niezniszczalne żołądki. Ale tak nie było, nie ten blog. Dla mnie, turystycznego ignoranta, polskie morze (na zachód od trójmiasta) ogranicza się do klifów między Ustką a Rowami.
