Canyon. Pierwsze słowo, które człowiekowi przychodzi do głowy, po usłyszeniu tej marki to niemiecka jakość… albo rozsądna cena. Sam nie wiem. Mówiąc oczywiście o sensownej cenie, mam tu na myśli sensowną w rozumieniu człowieka, który słysząc słowa: ogór, bomba, drewno, trzepak i wytop myśli o kolarstwie. Bo znaczenie słowa rozsądna jest bardzo płynne. Nie na tyle jednak, aby kiedykolwiek pojawiało się ono w kontekście innej firmy, która występuje w tym wpisie. Firmy, która budzi emocje skrajne jak tarczówki i silniczki razem wzięte – Rapha. Jak to się stało, że te marki ze sobą ściśle współpracują – nie wiem. Wiem natomiast jedno i warto o tym przypomnieć: prawdopodobnie nikt z naszych cywilnych znajomych i ludzi na ulicach nie będzie znał tych firm.
W naszym mieszkaniu jest słaby zasięg. Wielokrotnie zgodziłem się przez to na rzeczy, które nijak mi w życiu nie pasowały. Gdy zadzwonił do mnie Paweł z Canyona i gdzieś pomiędzy szumem białym i całkowitą ciszą pojawiły się słowa: topowe modele, Ultimate, Aeroad, Rapha, Berlin i weekend, zgodziłem się od razu. No… prawie od razu. Najpierw zastanowiłem się, jak tam stan karty kredytowej – te wizyty nigdy nie kończą się dobrze. Ale co tam, w najgorszym wypadku zadzwonię do mojej ulubionej pani w banku. Przygodo, nadchodzimy.
Przygoda, przygoda… zdrowia trochę szkoda.
Wyszło na to, że słowami, których nie usłyszałem były: połowa lutego, mróz, śnieg, wycieczka szosowa, pociąg, środek nocy i kilka innych. Czego się jednak nie robi, aby móc w poniedziałkowy poranek w pracy stwierdzić – uf, tydzień na odpoczynek. Powiedzmy… bo ten tydzień kończy się w środę wylotem w okolice Barcelony na Press Camp Decathlonu. Ale zacznijmy od początku.
Ja mam proszę Państwa z Warszawy do najbliższego sklepu kawiarni clubhousu Raphy bardzo dobre połączenie. Wychodzę z pracy o 16 i wsiadam do Ubera (bo cena wychodzi podobna do ZTMu), którym przyjechał Ihor swoim Peugotem z półmilionowym przebiegiem . Auto lekkim cudem wjeżdża na skarpę wiślaną, ale potem gaśnie parokrotnie i w obawie o czas oraz życie (wyrozumiałość kierowców w WAW jest w godzinach szczytu wątpliwa), kontynuuję końcówkę trasy z buta. Wizyta w Biedronce na centralnym, żeby wypchać do końca walizkę i pierwsza od ~10 lat podróż pociągiem. 2 bilety dla dwóch osób w drugiej klasie to prawie 300zł – przypomina mi się, czemu jeżdżę autem. Po dwóch godzinkach jazdy i dwóch godzinkach czekania, przesiadamy się stylem abordażowym do drugiego pociągu. Z naszego niestety poleciał iskry, pięknie komponujące się z przeraźliwym hałasem. Współtowarzysze zachowują się tak, jak zachowuje się każdy, szanujący się Polak widząc taką scenę, gdy jedzie w stronę naszego zachodniego sąsiada (pada na ziemię, bo słyszy strzały). Okazuje się na szczęście, że to po prostu spadła nam na dach linia trakcyjna.
Stara, studencka zasada: Jeśli gdzieś mieści się X osób, to X+1 również wejdzie.
Wiecie jak wygląda zatłoczony pociąg? To teraz wyobraźcie sobie, że są takie dwa, stojące obok siebie i ludzie muszą przeskoczyć z jednego do drugiego. Mamy trochę szczęścia („albo pecha” – Panda) – ścisk na korytarzach był taki, że trzy kobiety zaszły podobno w ciążę. Potem już tylko przesiadka do trzeciego pociągu, który z pasażerami czekał na nas dodatkowe 1,5 godziny i wraz z przeszczęśliwymi ludźmi, którzy przymierali w nim głodem, ruszamy do Szczecina. Spacer przez piątkowo-imprezowe miasto o 1 w nocy pozwala nam zapoznać się z lokalnym folklorem. W Novotelu pani na recepcji potwierdza, że śniadanie zaczyna się za 5 godzin i na pewno będą parówki. Idę spać szczęśliwy… mimo że Canyonowy bus podjedzie po nas przed 7.
Szczecin to piękne, niemieckie, nadmorskie miasto, w którym wszyscy cieszą się swoją wysoką, niemiecką emeryturą (w tym miejscu 117 Szczecinian zamknęło w przypływie złości przeglądarkę). Siedzą w knajpkach, okupują hotele, kupują rzeczy. Nic dziwnego, że swoje polskie biuro Canyon ma właśnie tutaj. To pewnie jakaś ukryta opcja (nie wiem, czy Niemieckie firmy, o których piszę ten tekst, będą dumne z tych dowcipów). Morza co prawda nie widzieliśmy, ale port, stocznia i Żegluga Morska są. Patrząc na ilość i rozmiar kościołów, zamków i baszt – człowiek, który je budował, wpisał pewnie kod na odblokowanie wszystkich epickich budynków już na starcie, potem na nieskończone pieniądze i rozrzucił wszystko ciasno. Szkoda wyjeżdżać, ale bajgle i musli w Raphie korcą. Takie jedzenie trafia przecież do innego brzucha niż hotelowe śniadanie. Półtorej godziny później jesteśmy na miejscu.
Jeśli trafiliście tutaj licząc na opis tras kolarskich w Berlinie albo samego miasta, odsyłam do naszego wakacyjnego wpisu o tym miejscu. Jeśli nie chce Wam się czytać i chcecie tl;dr to Berlin jest doskonałym miastem, ale niekoniecznie dla szosowca. Nawet miejscowi zgadzają się z tym stwierdzeniem. Jeśli planujecie przeprowadzkę, wybierzcie Monachium.
Wieśniaki na salonach.
W Rapha Clubhouse jesteśmy jakoś przed 9, otwierają specjalnie dla nas godzinę wcześniej. Wchodzimy do niej jak pany. Ubrani w nasze najlepsze ciuchy z Decathlonu i wyposażeni w ekskluzywne, płatne foliówki z Biedronki.
Mamy okazję porozmawiać, popytać, podotykać, zjeść na spokojnie. Jakim jestem wieśniakiem, uświadamiam sobie już na dzień dobry, gdy czekam, aż ktoś mi do mojego muesli przyniesie jogurt albo mleko (jogurt schowany jest pod płatkami i owocami). Bajgle i kawa doskonałe, ale głównie dlatego, że darmowe – gdybym za bajgla płacił 4eur, trochę by bolało. 2,50eur za kawę brzmi już trochę lepiej. Steffen, koordynator klubu, nakreśla trochę swoją historię i opowiada nam o zasadach, eventach i ciuchach. Jest elegancko i designersko, ale bez zbędnego patosu oraz tego niezbyt miłego uczucia bycia niedopasowanych do miejsca, jak w niektórych drogich sklepach.
Rozmawiamy głównie o Rapha Cycle Club, czyli „elitarnym klubie kolarzy Raphy”. Aby się do niego dostać, należy uiścić członkowską opłatę w wysokości 135 funtów rocznie. W zamian dostajemy darmową kawę w każdej z miejscówek Raphy, możliwość wypożyczenia roweru (specjalnie obrandowanego logiem RCC Canyony.) za 20eur na maks trzy dni, dostęp do ciuchów z magicznym logiem RCC i możliwość brania udziału w zamkniętych przejażdżkach. Takich jak ta, w której będziemy brali udział – ale zamkniętej ;) Moją pierwszą myślą było: jaki to ma sens?! Szybko jednak przypomniałem sobie swoje wizyty w Raphie w Manchesterze, w Londynie (wpisu nie było) i w San Francisco i okazało się, że takie członkostwo prawie by się zwróciło. Może jeśli będzie kiedyś w Warszawie…
Czy 50€ za T-Shirt to dużo?
W Raphie wszystko jest ładne. Może się nie podobać, ale obiektywnie trzeba przyznać, że niestety jest. Czemu niestety? Cóż, jeśli widzisz t-shirt za 50 euro i bluzę rowerową za ponad 300, to trochę boli Cię serce. Wyobraź sobie, że mówisz swojej babci o bluzie za równowartość 2-miesięcznej renty. WTF. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że im dłużej tam siedzisz, tym tańsze się wszystko robi – przynajmniej psychicznie. Nie ma sensu zastanawiać się tu nad relacją cena/jakość. To nie Canyon. Tu również detale są najwyższej klasy, ale płaci się też za ten legendarny styl. Dla jednych legendarny, dla innych żenujący.
Przez swoje ceny i MAMILów (starszych gości z brzuszkami), Rapha zbiera cięgi w wielu miejscach. Ale to tak samo jak z kierowcami drogich samochodów i kierowcami 20-letnich Golfów, gdy staną na miejscu dla inwalidy. Tylko zdjęcie tego pierwszego wywoła internetowy shit-storm. Design jest charakterystyczny, gazetki są światowej klasy, kluby wyglądają jak galerie, a same ciuchy są świetne. Na tym zakończmy…
Poznajemy tam Dominika – rzucił korpo w Polsce i ma pracę, która dla wielu jest spełnieniem marzeń. Może trochę przesadzam, ale kto nie chciałby pracować w cichej i eleganckiej kawiarni rowerowej. W wizytach mam już doświadczenie i moje pierwsze pytanie to: gdzie jest magiczny wieszak z linią ubraniową SALE. To moja ulubiona linia Raphy. Nie wiem, czemu firma ją wypuszcza, bo nijak nie pasuje do kreowanego wizerunku, ale jak jest, to korzystam. Sztuczka jest taka, że wieszak zawsze schowany jest w najdalszym i najbardziej zaciemnionym zakątku. Nie inaczej jest tym razem. Wydajemy zdecydowanie więcej niż powinniśmy. Wracamy do naszej najlepszej strategii: zamykamy oczy, prosimy, aby ktoś zaprowadził nas do kasy, płacimy wierząc, że kasują odpowiednio i wychodzimy nie patrząc na inne półki.
Prawie nam się to udaje. Na odchodne Steffen zauważa Leicę wiszącą mi na szyi i ogłasza, że z nią też współpracują i za 3 tygodnie prowadzą wspólne warsztaty. Szlag. Posiadanie aparatu Leica jest w ogóle super, bo chociaż jest to dokładnie ten sam aparat co Panasonic (przynajmniej ta moja), ale droższy, bo z czerwonym logo – ludzie myślą, że robisz pro zdjęcia, nawet gdy Ty klikasz ciągle na programie auto. Poza tym, jeśli ludzie myślą, że jesteś pro, a Ty robisz coś przeciętnego, to ludzie i tak pomyślą, że tak powinno być i taki był zamysł artysty.
Jedzie pociąg jedzie, drogich ludzi wiezie.
O 10.30 zaczyna się przejażdżka. Steffen obiecuje klasyczną trasę i trochę zwiedzania w mieście, ale szybko się okazuje, że miasto przyciąga turystów nawet w zimie. Tłok przy Bramie Brandenburskiej jest tak duży, że rezygnujemy z tego pomysłu. Aby wpis był kompletny, możecie więc wrócić do linkowanego już wcześniej Szosowego Berlina. Robimy klasyczną pętlę południową, czyli pół godziny przepychania się przez miasto, okolice wody w Poczdamie i znowu pół godziny przez miasto. Jazda dużą grupą (podobnie jak indywidualna) jest w Berlinie bezstresowa, ale w dalszym ciągu dość upierdliwa. Z Warszawy wyjeżdża się szybciej i przyjemniej. Generalnie im więcej jeżdżę po dużych miastach, tym bardziej lubię „swoje” miasto. Na pętli jest trochę lasów, kilka hopek, ale szału nie ma. Tempo jest klasyczne dla ustawek sklepowych, czyli „każdy da radę”, ale niektórzy będą mieli ciężej niż inni. Jak w życiu.
Jedzie ludzi masa, strasznie nudna trasa
Atmosfera doskonała, sytuacji niebezpiecznych brak. Gościa, który może i nie jest najszybszy, ale musi udowodnić, że jest – brak. Niespotykane. Rapha ma swoją smartfonową aplikację do obsługi ustawek – śmiejemy się, że pewnie można dostać w niej bana, za bycie bucem. Robimy w radosnej atmosferze social ride’u jakieś 75km.
Na jednej z ostatnich górek Steffen mówi po niemiecku coś o górce, czekaniu na jej końcu i podzieleniu grupy. Nie do końca rozumiem, ale że mam certyfikat z niemieckiego, honor nie pozwala mi się do tego przyznać. Idzie ogień, okazuje się, że najwyższy model Aeroada, na którym jadę to jakiś szatan. KOMa nie ogarniam głównie dlatego, że nie wiem, gdzie jest segment. Zmartwienia na mej twarzy nie udaje się ukryć, gdy odkrywam, że ta chwila przepalenia jest zdecydowanie krótsza niż myślałem. Zaczynam zastanawiać się, czy ja jestem tym gościem…
Ten uczuć, gdy po tysiącu znaków przypominasz sobie, że przecież miałeś pisać o Canyonie, a nie o Raphie
Co mnie tu Pan o kawiarniach jakichś piszesz?!
Tak naprawdę powód naszej wizyty był zupełnie inny. Zaprosił nas przecież Canyon. Na pewno jest szczęśliwy, że napisałem już tyle wyrazów, a o rowerach dalej nic. Konfigurację umawiamy miesiąc wcześniej przez telefon, ale wiecie… słaby zasięg. Konfiguracja jaką dostajemy to klasyczny: „dla mnie najlepszy, dla pani coś niebieskiego”. Kończę więc z topową wersją Canyon Aeroad CF SLX, który kosztuje tyle, co nowe auto. Panda dostaje Canyon Ultimate CF SL… to znaczy niebieski, dostaje niebieski. Oba na tarczach, mój na elektrycznym Dura Ace, jej na mechanicznej Ultegrze. Oba dość ciężkie, ale piękne (Aeroad waży jakiś kilogram więcej, niż rower, którym jeżdżę). Pisaliśmy podobny tekst 2 lata temu, podczas wizyty w Tatrach, gdy Canyon wystawiał się na Tatra Road Race, ale wtedy Aeroad walczył z Enduracem. No i role były jakieś pomylone, bo na Aeroadzie siedziała Panda.
To nie są tanie rzeczy.
Zacznijmy od: Canyon Aeroad. Dokładnie to: AEROAD CF SLX DISC 9.0 DI2. Wiecie – taki sprytny skrót od aero i road – aeroad. Najs. Rower do zapier… do jazdy szybiej i bezkompromisowej (skąd więc korba 52/36?!). Rower do osiągania wysokich prędkości, ale z możliwością pokonywania zakrętów. Rower do bankructwa, bo w tej wersji kosztuje dokładnie 31 899zł. Chcesz jechać szybko po płaskim i po pagórkach, bierzesz ten rower. Wygrywają na nim ludzie z Pro Touru. Jedno jest pewne, z wysokim stożkiem i czerwonym malowaniu, nie da się go nie zauważyć. Zobrazuję to analogią. Przyjeżdżając nim na szosową ustawkę czujesz się jak gość, który przyjeżdża na zlot fanów żarówek i wszyscy mają zwykłe, a Ty masz czerwona, 100 watową i jako jedyna świeci. Potrzebuje co prawda tyle prądu co kilka innych razem wziętych, ale damn… świeci jak szalona. Gdyby tylko gość, który projektował Luxor Hotel, o którym pisałem we wpisie o Las Vegas o niej wiedział.
Przygoda, przygoda… Canyona trochę szkoda.
Rower ma jednak pecha, trafił na nas. Pecha podwójnego, bo to jego pierwsze kilometry, a nie było jeszcze roweru, który spotkanie ze mną przeżył bez szwanku. Może to zmiana temperatury o kilkanaście stopni, może efekt nowości, może pasta jakaś dziwna, a może po prostu zbyt słabo dokręciliśmy śrubkę, ale na dzień dobry zjeżdża mi sztyca. Nie lubię być gościem, na którego czeka 20-osobowa wycieczka, więc olewam sprawę i poświęcając swoje kolana, jadę coraz niżej. Zabawa kończy się, gdy jestem już tak aero, że kolanem kopię swój aparat, który gubi kawałek obiektywu. Szybki pit-stop i pociągam ręką siodło w górę. Blokada sztycy wyskakuje na ziemię, robiąc wcześniej piękną rysę na niej, a siodło spada na ramę zostawiając piękny ślad – cena w outlecie pójdzie w dół. Oczywiście nic się nie zepsuło, to element demontowalny. Szybko wyciągam jednak siodło na jako-tako dobrą wysokość, wsadzam zatyczkę i jadę dalej. Wystaje ona poważnie, ale po kilku brukach wpada na swoje miejsce i problem zniaka. Magia. Zwykłego zacisku bym tak na prędkości, bez narzędzia nie ogarnął.
Moment, w którym odkrywasz, że rower jest bardziej PRO niż Ty. Dużo bardziej.
To jednak nie jedyny problem. To rower zupełnie nie dla mnie – przynajmniej konfiguracyjnie. Wysokie stożki nieco chodzą na wietrze, szczególnie, gdy obok przejeżdża ciężarówka. Pewnie są ładne, ale niestety – mi się zupełnie nie podobają, Pandzie też. Zabijają mi trochę urok tego roweru, bo czarno-czarne i matowe to byłaby bomba. Ale ja jestem z tych, co uważają też, że Mavic Cosmic (które są dość podobne wizualnie) to jedne z najbrzydszych modeli jakie są, więc nie słuchajcie mnie. Te też pewno znajdą wielu amatorów. Kurde, przecież mówimy tu o szerokich stożkach o wysokości 64mm i wadze 1650g.
Jaki chce pan rower? Najdroższy i najszybszy
Elektryczny Dura Ace chodzi dużo lepiej, płynniej, ostrzej i szybciej niż elektryczna ultegra. Oczywiście, gdyby ktoś przekleił mi naklejki na osprzęcie, pisałbym dokładnie to samo (to znaczy, gdybym dostał Ultegrę z napisem Dura Ace). Wykonanie to oczywiście mastersztyk, chociaż znowu – dwa różne odcienie czarności na korbie sprawiaja, że Ultegra wygląda jakoś spójniej. W zimowych rękawiczkach dużo wygodniej mi bawić się eTAPem od SRAMa. Mały przycisk do zmiany biegów bywa słabo wyczuwalny przy grubym materiale, ale kto normalny jeździ w takim stroju na szosie?
Zintegrowany kokpit jest wspaniały. Podobny do tego z Infilite’ow, którymi jeździliśmy po Azorach. Rozmiar ramy to XL i pasuje na moje 188cm idealnie, lepiej niż Rose, którym jeżdżę na co dzień. Niestety, mniejsze rowery prawie zawsze wyglądają lepiej, tak jest i w tym przypadku. Duże rowery wyglądają dziwnie. Jedynym plusem jest wysoka główka, na której dobrze widać kształt klepsydry, który sprawia, że aero jest bardziej aero.
Hamulce hamują, przerzutki przerzucają, koła się kręcą.
Hamulce tarczowe hamują w każdych warunkach. Mokra nawierzchnia, lód, drobny deszczyk nie mają na nie wpływu. Przypominam, że mówimy o karbonowych kołach i stwierdzenie, że hamulec hamuje nie zawsze jest prawdziwe. Tutaj problemu nie mamy. Oczywiście, jeśli tylko zapamiętamy, aby odruchowo nie zaciskać przedniego z całej siły w sytuacji awaryjnej. Mało tego, Panda twierdzi, że wyglądają ładnie. Ja sam nie jestem jeszcze pewny. Wiem za to, że chwyty, mimo że mniejsze niż kiedyś, w dalszym ciągu są jakieś duże, choć moje spore dłonie, leżą na nich jakoś wygodniej. Nie wiem natomiast, czy tarcze na pewno potrzebne są w Aeroadzie, który niby do gór nie służy, ale mi na przykład, nawet w ciężkich pogodowo warunkach mazowieckich, znacznie by pomogły.
Aeroad wymusza u człowieka wiele rzeczy. Wydaje mi się, że nie wypada się na nim uśmiechać. To tak, jakby Germański-Oprawca-Najeźdźca uśmiechał się w czołgu.
Tarcze to przyszłość i nie ma sensu z tym walczyć. Chyba że akurat jesteś w 5 osób w Karkonoszach z 5 rowerami i przypominasz sobie, ze nie masz adaptera do sztywnych osi w bagażniku dachowym. Pozdrawiam Maćka z przeszłości.
[pullquote]? Panie Niemcu!! Proszę tu spojrzeć!!11[/pullquote]
O Aeroadzie wypowiadam się jako kolarz szosowy. Gdybym był kolarzem szosowym uprawiającym triathlon, byłby to dla mnie rower idealny i wymarzony. I na czasówkę z lemondką i od biedy pojeździć się da normalnie. Oh, gdybym ja był takim kolarzem-triathlonistą i gdyby tylko ktoś mi taki rower na jakiś czas pożyczył! ;-)
Aeroad to taki rower w stylu: dajcie mnie najlepsze co macie. Lubię go, ale nie bez powodu wybrałem rower lekki zamiast aero, koła niskie, zamiast wysokich i eTapa zamiast Dura Ace’a. Takie rowery kupuje jednak człowiek, który wie czego chce (a chce jeździć szybko) i to dostanie, albo przypadkowy, który kupuje po prostu najlepsze i jako że nie wiedział, czego chce, też będzie zadowolony. No bo przecież kumple będą mu zazdrościli, a reszta ludzi hejtowała za przerost formy nad treścią (sprzętu nad formą), a to cieszy jak nic innego. Jeśli spytacie Pandy co o nim myśli, powie, że brzydki, bo czerwony. Ja bym go nie kupił, ale to całkowicie indywidualne preferencje i mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto planuje ogolić ustawkę w stylu Ronda Babki.
Najbardziej optymalny rower świata… not
Panda jeździ na Canyon Ultimate CF SL (przepraszam, że jak nieuk nie odmieniam, ale wiecie – SEO). Bardziej szczegółowo: ULTIMATE CF SL DISC 8.0. To prawdopodobnie nasz ulubiony rower ze stajni Canyona. Bardziej sportowy od Endurace’a, bardziej wszechstronny od Aeroada. W naszym modelu wszystko jest w zasadzie nieistotne. Niebieski mat (przynajmniej do dnia, w którym trzeba go czyścić) to klasa sama w sobie. Ten rower jest piękny. W kolorze czarnym, jest to klasyczny rower-rower, ale tu. Tu wygląda doskonale, szczególnie pod damskim zadkiem. W czasach, gdy róż w ubraniach stał się modny nawet u panów, można jednak spokojnie uznać, że jest uniseksem. Pytanie, czy bez białej owijki w dalszym ciągu tak by wyglądał. Według nas nie, a jak jest z białymi owijkami, wie każdy. Ale cóż, albo wygląd, albo wygoda.
Wersji CF SL brakuje na końcu magicznej literki X. Sprawia to, że staje się minimalnie cięższy, ale za to zdecydowanie tańszy. Nie jest to już rower: daj mi pan wszystko. Nie jest to już nawet: daj mi pan coś za dobrego. Canyon Ultimate CF SL to jednak, przynajmniej według mnie, rower kompletny. Oczywiście nie w tej konfiguracji, którą dostaliśmy. Jeśli płacisz tyle pieniędzy, chcesz mieć elektrykę. Chyba że nie chcesz, ale wtedy musisz mieć powód, którego 86% osób nie zrozumie. Gdyby w testowanym przez nas modelu (a pewnie taka konfiguracja na stronie też istnieje) była Ultegra Di2, byłby to najbardziej optymalny rower jaki można sobie wyobrazić. Szczególnie, gdyby doposażyć go jeszcze dla chętnych w zintegrowany kokpit, choć w tym przypadku umiem sobie wyobrazić osoby, które by tego nie zrobiły.
Ja piszę, że Ultimate to najlepszy rower dla każdego, kolega w pracy pyta, o jakąś dobrą maszynę do 1600zł
Nie zrozumcie mnie źle. Canyon Ultimate CF SLX to nie jest rower, którego zakup polecam każdemu i którego każdy powinien kupić. Jak to mówią: to nie są tanie rzeczy i w tym przypadku też nie możemy obiektywnie powiedzieć, że to sprzęt przystępny cenowo. Jeśli opowiesz o nim kumplowi w pracy i gdziekolwiek w zdaniu umieścisz cenę, połączoną ze słowami: rozsądek lub dobry stosunek cena/jakość – jutro będziesz miał rozmowę ze swoim szefem. Okaże się, że ktoś ze znajomych podkablował, że Twoje zarobki są nieprzyzwoite.
Z elektryką byłby to rower, o którym możesz powiedzieć, że jakakolwiek dalsza inwestycja nie ma już sensu, bo zyski są niezauważalne. Może, bardzo na siłę, koła… ale kupno fajnych kółek pod tarcze w dalszym ciągu jest trudne. Szczególnie, jeśli pieniądze są rzeczą, o którą musimy się czasem martwić. Oczywiście, stwierdzenie, że mechanicznej Ultegrze coś dolega, byłoby niesprawiedliwe. Jest to osprzęt bez żadnych zarzutów z mojej strony: działa płynnie, wygodnie, wygląda świetnie, a jego jedyną wadą jest to, że nie jest elektryką. To taka trochę sytuacja, jak u braci Kliczków. Jesteś super pięściarzem – Wladymirem, ale masz pecha, bo Twój brat to Witali.
Inne zawsze są… inne.
Istnieją oczywiście inne modele. Na przykład wersji bieda, czyli Canyon zbudowany na tej ramie ale z napędem 105 i Aksiumami i bez tarcz, który kosztuje 7299zł (z tarczami za dychę). Albo w wersji z elektryką, która kosztuje już 17299zł i stawia go na zupełnie innej półce. Zostawię sobie jednak tę przyjemność na przyszłość, bo wiecie… trzeba mieć o czym pisać.
Niestety, oba sprzęty sprawiają wrażenie dość ciężkich. Może to zima, może to przyzwyczajenie do naszych – nieco lżejszych, może tarcze – nie wiem. Wizyta na wadze szybko wszystko rozjaśnia: bez pedałów, z jednym koszykiem, Ultimate w rozmiarze S waży 7.550kg, a Aeroad 7.660kg. Oceńcie to sami. Wiem natomiast, że nie zrobi się błędu kupując ŚWIADOMIE każdy z nich. Aeroad to według mnie wynalazek topowy, ale dla ściśle określonej grupy odbiorców. Ultimate, którym się bawimy, jest bardzo dobry, ale z elektryką byłby świetny. Jeśli chcesz rower szybki, uniwersalny i w sensownej cenie – to jest to.
To jest tak: jeździsz sobie 3 miesiące na trenażerze i lekko zardzewiałym przełaju. Dostajesz jeden z najszybszych i najlepszych rowerów wyścigowych na rynku. Jedziesz nim na mrozie, w kiepskiej pogodzie i ubrany jak cebula, czując się jak trzepak. Po 100km ktoś Cię pyta, czy ten rower jest szybki, sztywny, komfortowy i jak pokonuje zakręty. Spróbuj powiedzieć coś szczerze…
Chętnie napisałbym coś więcej, szczególnie o jakichś sztywnościach, pokonywaniu podjazdów, skręcaniu i w ogóle – czymś profesjonalnym. Jest jednak środek lutego. Ostatnie miesiące spędziłem na oponie grubszej o blisko centrmetr lub na trenażerze. Mało tego, pokonując podjazdy, będąc ubranym jak cebulka i w niezbyt sprzyjających warunkach pogodowych, jak również wizualnych, nie jestem w stanie tego ocenić. Bo nawet idąc jak petarda oraz próbując zrobić KOMa na płaskim, okazywało się, że brakuje mi z 15%, a jadąc z Pandą prędkością światła, licznik wskazywał 33km/h. To na pewno zima… i wiatr… i długie spodnie, owłosione nogi, podwozie, złe szyny i w ogóle. W przypadku obu rowerów ufam jednak tej firmie oraz zdaniu osób, które jeżdżą na nich zdecydowanie dłużej niż ja.
Oderwani od rzeczywistości.
Z wyjazdu wracam ze świadomością, że Aeroad nie jest dla mnie, a niebieski Ultimate, gdyby tylko miał Di2, byłby idealnym rowerem dla Pandy. W poniedziałek w pracy znowu zastanawiam się, czy warto dołożyć w Chińczyku 2zł do droższego dania i uświadamiam sobie, jak bardzo abstrakcyjny był to weekend. Dobrze, że nigdzie w okolicy nie jeździ Canyon w damskim malowaniu teamowym…
Tymczasem wracam do pracy, bo wizyta w Raphie boli do dzisiaj. Damn me i moja słaba silna wolna.
PS Dokonałem pewnych pomiarów i wyszło, że stworzenie takiego wpisu zajmuje około 10 godzin klikania non stop (plus oczywiście czas potrzebny na zebranie materiałów).