Jako zwykły, statystyczny reprezentant wspaniałego kraju nad Wisłą, o Słowenii wiem niewiele. Wiem, że trzeba przez nią przejechać, aby tak jak połowa mojego narodu, dostać się na majówkę do Chorwacji. Wiem też, że trzeba kupić tam złodziejską winietę, która we wszystkich sąsiednich krajach działa przez 10 dni, a tam tylko 7. Jako że skoki narciarskie są moim narodowym sportem, wiem że mają w Planicy bardzo dużą skocznię (ale że nazywa się Letalnica już nie wiedziałem). Ze znanych osób, znam tylko Primoza Roglica, skoczka narciarskiego, który został kolarzem. Przez większość swojego życia stolicę tego niewielkiego kraju kojarzyłem też z ceramiką, którą regularnie widuję w domach moich znajomych. Okazało się, że ceramika z Lubiany pod Kościerzyną ma tyle wspólnego z Ljubljaną, co moje wyobrażenie o Słowenii z rzeczywistością. Słowenia okazała się dla nasz szokiem.
To trochę jak zamówienie kartofla w bardzo drogiej restauracji. Niby kartofle znasz, jesz je całe życie, masz je pod nosem, ale nagle okazuje się, że dostajesz ekskluzywnie podane Ziemniaki Księżnej i Twoje życie się zmienia.
Czemu Słowacja Słowenia?
Pierwsze pytanie, która nasuwa się, gdy ktoś wspomina, że jedzie do Słowenii (oczywiście po werbalnym upewnieniu się, że na pewno miał na myśli Słowenię, a nie Słowację), to: DLACZEGO? Przecież w podobnej odległości są tak dobre, sprawdzone miejsca – Dolomity, Garda, Chorwacja, Austria…
Odpowiedzi na to pytanie jest wiele. Możemy trzymać się wersji, że to nieco mniej oklepany kierunek, że minimalnie bliżej, że pewnie taniej i tak dalej, ale to wszystko nieprawda. Każdy, kto wraca ze Słowenii, jest tak zachwycony, że ciężko nam w to uwierzyć. Korzystając z nieco dłuższego weekendu oraz faktu, że do Kranjskiej Gory, w której znaleźliśmy nocleg, jest jakieś 10,5 godziny jazdy normalnym tempem po autostradach (niecałe 1100km), postanowiliśmy to sprawdzić.
W zasadzie ten widok powinien odpowiedzieć na pytanie – dlaczego Słowenia i Alpy Julijskie:
Słowenia – wszystko co wiedziałem, było kłamstwem
Wielkość: prawie o połowę mniejsza niż Mazowsze
Populacja: ponad 1/3 Mazowsza
PKB na osobę: ponad 2 razy większe niż Polska
Odległość od Warszawy: jakieś 1000km
We wpisie skupimy się na Triglavskim Parku Narodowym – jedynym parku narodowym Słowenii. Pętla szosowa dookoła niego to około 200km, czyli tyle, co okrążenie Tatr.
Najwyższy szczyt: Triglav – 2864 m n.p.m. (wybitność encyklopedyczna; 2052m, wybitność subiektywna: zajebista) – uważany jest za symbol słowiańskości.
Najwyższy podjazd szosowy – Mangart: 2055metrów, ponad 1500 metrów (w pionie) podjazdu
Klimat w Parku (dolnych częściach):
wiosna: 10°C – 15°C, od stycznia do marca najmniej opadów.
lato: okolice 25°C;
od września do grudnia: jak wiosną, tylko najwięcej opadów;
zima: pora na narty
Mimo że temperaturowo robi się przyzwoicie od wczesnego maja, większość szczytów i dróg będzie pewnie jeszcze dla kolarzy niedostępna.
Jak kończy się wizyta w maju, przeczytać możecie w BARDZO DOBRYM WPISIE na blogu niesmigielska.com, o tutaj:
https://www.niesmigielska.com/2018/06/slowenia-w-pigulce-jak-zrobic-to-dobrze.html
Dla kolarza najlepiej wyglądają jak zwykle lipiec i sierpień, czyli okres, w którym wszystkie przewodniki odradzają przyjazd ze względu na ceny oraz tłok. Potwierdzam, w sierpniu tłok jest duży, ale tylko w głównych skupiskach ludzkich (czyli okolice parkingów, na głównych drogach oraz w najbardziej znanych atrakcji turystycznych).
Dodatkowe fakty, którymi przyszpanujesz znajomym:
W Słowenii jest ponad 10 000 jaskiń, a najdłuższa ma jakieś 20km.
Na 70 mieszkańców przypada jedna winiarnia/winnica.
Jeśli spacerujesz w lasach, istnieje duża szansa, że zje Cie jeden z 400 niedźwiedzi.
W tym dwumilionowym kraju mieszka jakieś 90 000 pszczelarzy.
Słowenia jest jednym z najbardziej eco-friendly (przyjaznych dla środowiska) krajów na świecie. Wyprzedzają ją tylko Finlandia, Islandia, Dania i Szwecja.
Słoweńcy, ze średnim wzrostem przekraczającym 1,80m, są jednymi z najwyższych ludzi na naszej planecie (są też przy okazji jednym z najstarszych wiekowo narodów oraz jednymi z największych palaczy na świecie).
W Lublanie znaleziono najstarsze koło na świecie – jego wiek szacuje się na 5150 lat.
Słoweńcy są 7. najbardziej spokojnym narodem świata. Oznacza to, że nie lubią się kłócić, fochować i powinni być bardzo przyjaźni. Naszej pani gospodyni chyba nikt o tym nie powiedział.
Mówi się też, że mieszkańcy Słowenii są wyjątkowo ładni. Ciężko mi to określić – charakter naszej opiekunki w apartamencie nie pozwolił mi skupić się na jej wyglądzie.
Przydatne zwroty:
Zrobię wszystko za obywatelstwo – Storil bom vse za državljanstvo
Gdzie jest sklep? – Kje je trgovina?
Przychodzę w pokoju – Prihajam v miru
Słowenia jest najlepszym krajem na świecie – Slovenija je najboljša država na svetu
Daj wody – Daj mi vodo
Nie wiedziałem, że trzeba mieć winietę – Nisem vedel o vinjetah
Pomóż mi zejść z tej góry – Pomagaj mi spustiti s te gore
Czemu tak drogo? – Zakaj tako drago?
Słowenia – Włochy dla Europy Środkowej?
To nie jest tak, że jak kogoś nie stać na wypad do Włoch, jedzie do Słowenii.
Okazuje się, że jest ona nie tylko najbogatszym i najlepiej rozwiniętym krajem byłej Jugosławii, ale także jednym z najzamożniejszych w Europie Środkowo-Wschodniej. Tak dla porównania: minimalna pensja w Polsce to 453 euro, w Słowenii: 805 euro; średnia pensja w Polsce wynosi: 980 euro, w Słowenii: 1582 euro.
Ten dwumilionowy kraj odwiedza rocznie grubo ponad 3 miliony turystów.
Najważniejszym jednak odkryciem był fakt, że Słowenia jest znacznie ładniejsza, niż się spodziewaliśmy.
To pierwsze miejsce w historii, po powrocie z którego, sprawdziliśmy od razu ceny zakupu nieruchomości. Szybko zrozumieliśmy, że nie chcemy tam mieszkać.
Ten niewielki kraj urzekł nas do tego stopnia, że byłbym tam skłonny wrócić nawet bez roweru. Ba, jest tam tak wspaniale, że być może moglibyśmy zostać nawet jeziorowymi plażowiczami (chyba Ty! – dop. Panda).
Gdzie spać?
Szukamy noclegu w okolicach Parku Narodowego Triglav – to najbardziej wysunięta na północny-zachód część kraju. Jest tak bardzo na skraju, że przez cały pobyt nie potrzebujemy nawet winiety, a trasy rowerowe przebiegają również przez Włochy i Austrię. Pierwsze wejście na Airnnb oraz Booking to trochę szok, gdyż w starannie wybranej okolicy miejscowości Bovec, nie ma żadnego, wolnego noclegu poza jednym hostelem. Co gorsze, okazuje się, że to wcale nie przez brak bazy noclegowej, a nieprzyzwoicie duże obłożenie oraz ceny z kosmosu.
Wybór pada na położoną po drugiej stronie przełęczy Kranjską Gorę. To prawdopodobnie najbardziej znany ośrodek narciarski w kraju. Tylko tam znaleźliśmy akceptowalne w kategorii ceny/jakości/położenia apartamenty. W skrócie: może i nie najlepsze, ale za to drogie, chociaż:
Anglicy stwierdzili, że Kranjska góra to best value jeśli chodzi o europejskie kurorty narciarskie. 10% taniej niż w Livigno, 2x taniej niż w Szwajcarii.
Mieszkamy w: Apartments & Rooms Banić. Za 7 noclegów w apartamencie położonym w piwnicy i obejmującym jeden pokój, jedną dużą, lecz pustą łazienkę i kuchnię, tak wąską, że po obiedzie dwie osoby się w niej nie wyminą, płacimy 886 euro – mieszkamy w nim w trójkę.
Dobieramy jeszcze drugi apartament: pokój 3-osobowy, łazienka i nieco większa kuchnia, w której znajduje się rozkładana sofa (idealna, można z łóżka jednocześnie dosięgnąć zarówno do lodówki, jak i do zlewu) – 1035 euro do podziału na 4 osoby (dwie śpią w przechodniej kuchni). Powiedzmy sobie szczerze: okolice 2000 euro za 7 noclegów dla 7 osób w warunkach odbiegających od powszechnie przyjętych standardów to nieco dużo. W dalszym ciągu jest to jednak najtańsza sensowna oferta.
Generalnie o noclegach tańszych niż 100zł/dobę/osobę możemy zapomnieć, a niższe niż 150zł możemy traktować jako super okazję.
Gdzie najlepiej się ulokować?
Nie wiem. Najlepszy podjazd jest na północy parku, najlepszy pagórki na południu, a fajne trasy są zarówno na wschodzi i zachodzie. Życie utrudnia nieco fakt, że liczba dróg asfaltowych przecinających park jest bardzo ograniczona (w zasadzie ograniczona do jednej) i prawie zawsze trzeba dymać dookoła. Plusem jest to, że niezależnie od położenia, wszędzie jest ładnie. Poza tym, do Słowenii jeździ się autem, więc problemy logistyczne nieco maleją.
Ile płacić?
Słowenia brzmi tanio, bo fonetycznie przypomina Słowację. Nie jest tania i potwierdzają to wszystkie osoby, które kiedykolwiek tam były. Główne koszty generują jednak noclegi, bo reszta jest akceptowalna. Biedronki nie ma, ale Lidle znaleźliśmy: w Lesce i Javorniku – oba przy głównej drodze na wschód od Bledu.
Kebab niecałe 4 euro, pizza na głównym spacerniaku Kranjskiej Gory, jakieś 7,50eur. Poza tym, są Lidle, więc problemy żywieniowe rozwiązane. Dopóki nie zamarzy nam się obiad w którejś z knajp ulokowanych na nabrzeżu jeziora Bled (Cola 0,25 – 4eur, Spaghetti Bolognese – 15eur, gumowy mix grillowy – 20eur, wszystko smakuje jak instant z torebki), da się żyć.
Do tego, Słoweńcy pieniądze chcą wszędzie. Wejście gdziekolwiek 2 euro, parking (zazwyczaj opłata całodniowa) 10 euro, wjazd samochodem na górkę Mangart – 5 euro, zjazd saneczkami ze stoku przy Bledzie – 4eur. Normalnie bym się denerwował, ale już pierwszego dnia, gdy parkujemy popołudniu nad jeziorem Bohinjskim, parkingowy stwierdza, że skoro idziemy tylko na 2-godzinny spacer, płacić nie musimy. Potem oszczędzamy jeszcze więcej, bo pani pobierająca 2 euro za wejście nad wodospad Savica nas nie wpuszcza, tłumacząc się deszczem i tym, że skały są śliskie.
Słowenia i kolarstwo
Jeśli chodzi o Triglavski Park Narodowy, w okolicach którego się poruszamy, szosowcy są tu w mniejszości. Dominują ludzie na elektrykach, hardcore’owi sakwiarze oraz typowe górale, które jeżdżą w miejscach dla nas niedostępnych. Elektryczne rowery można hejtować, ale nie wyobrażam sobie, aby przeciętny człowiek odnalazł radość jeżdżąc po okolicy, używając jedynie siły własnych mięśni. To miejsce należące raczej do tych „ambitnych”.
Nasze wakacje są zazwyczaj bardzo proste. Jeśli Strava jest wyłączona, oznacza to, że albo śpimy, albo jemy.
Zacznijmy od podstaw – rowery są tutaj ważne. Z Kranjskiej Gory możemy spokojnie udać się asfaltową, dwupasmową, idealnie równą ścieżką rowerową np. do Lublany oddalonej o jakieś 70km albo w przeciwnym kierunku, wgłąb Włoch lub Austrii. Miejsce wprost stworzone do rowerowej turystyki. Od czasu do czasu potrafią zaskoczyć na niej podjazdy przekraczające kilkanaście procent. Ścieżki rowerowe, do których jestem przyzwyczajony, nie wyglądają tak:
No ale znane mi ścieżki nie wyglądają też tak:
Jak przystało na szosowy blog, skupmy się na asfaltach. Pierwszy strzał w twarz dostajemy już na wjeździe do kraju. Nie jest to zwykły plaskacz, a strzał od Endrju Gołoty z lat świetności. Jadąc od strony Villach, leżącego nad jeziorem o pięknej nazwie Faaker See natykamy się na Wurzen Pass.
Znaki podpowiadające, aby wrzucić 1. bieg nie były na nim bezpodstawne. Okazuje się bowiem, że w rankingu Altimetru, znajduje się on na 8. miejscu wśród podjazdów o największym nachyleniu na odcinku jednego kilometra (17,2%). Na miejscu wyżej jest Monte Zoncolan (17,5%), o którym będzie trochę później, a jeszcze wyżej Punta Veleno, które już odwiedziliśmy (17,7%). Pozwólcie, ża zacytują fragment, który bardzo mi się spodobał (prawie tak jak ten, że Fiatem 126p nie da się tam podjechać): „Za jednym z zakrętów (w prawo) długa koło kilometrowa prosta o nachyleniu około 18%. Tam właśnie prędkość 100km/h nie jest specjalnym osiągnięciem. Do tego jak ktoś nie zwolni jest specjalna awaryjna droga w górę. Jedyny kłopot to, że na drodzie jest ograniczenie do 30km/h.”
Ruch jest spory, bo to jedna z niewielu przebitek z Austrii, które nie wymagają winiety, widoki kiepskie. Daje on jednak pojęcie o tym, co czeka nas dalej…
Alpy Julijski przypominają trochę Montserrat w Hiszpanii, tylko są nieco wyższe, większe, bardziej imponujące i w ogóle bardziej…
Asfalty w rejonie są dobre i bardzo dobre, miejscami popękane, ale w niczym to nie przeszkadza. Podjazdy bywają strome, siatka dróg szału nie robi i trzeba się trochę wysilić, aby po kilku dniach nie dublować już długich fragmentów. Możliwość przemieszczenia się autem, aby zacząć pętle w miejscu oddalonym o kilkanaście do kilkudziesięciu kilometrów, jest zdecydowanie zalecana.
Najbardziej prawilna pętla Słowenii.
Gdyby ktoś mnie zapytał, o najlepszą lub najbardziej znaną, szosową pętle w Polsce nie wiedziałbym co odpowiedzieć. We Włoszech? Najlepsza nie wiem, ale najbardziej znana to pewnie zabójca Bormio-Gavia-Mortirolo-Stelvio-Umbrail (które robiliśmy już wielokrotnie, oczywiście rozłożone na dwa dni, na przykład dwa lata temu). W Słowenii jest łatwo, najważniejsza pętla rusza w Kranjskiej Gorze, jedzie przez przełęcz Vršič i kieruje się na Mangart, najbardziej znaną, szosową górę w kraju. Wygląda ona jakoś tak: link do Stravy i generuje ponad 2600 metrów przewyższenia na 115km. Padawanów kolarstwa od razu uprzedzę: jest ciężko, choć oczywiście do przejechania.
Vršič… kurła
Przełęcz Vršič, którą rozpoczyna się pętla to mordulec. Mówi się, że to najbardziej znana przełęcz w kraju i powiem Wam… jest to jak najbardziej uzasadnione.
Z Kranjskiej Gory na szczyt jest 11,4km, o średnim nachyleniu 7,2%, maksymalne nachylenie na 100 metrach: 14,6%. Nie są to liczby, które przerażają, ale jest ciężko. Stabilnie, lecz ciężko. Uroki dodają sekcje brukowe, którymi ktoś pokrył większość patelni (zakrętów o 180 stopni). Pewnie dowcipniś jakiś.
Z drugiej strony jest jeszcze ciężej – 8,8km o średniej 9,2%. Widoki również są o wiele lepsze – powiedziałbym nawet, że jest to jeden z najlepszych widokowo zjazdów po jakich dane mi było się przemieszczać. Problem w tym, że jadąc od strony miescowości Bovec, sam dojazd do podjazdu jest już dość męczący. Całość ma 32 kilometry ze średnim nachyleniem 3,6% – potrfi nieźle umęczyć psychicznie.
Ruch jest dość pokaźny, ale nie utrudnia zbytnio życia. Na szczycie znajduje się spory parking, z którego ludzie wyruszają na piesze wędrówki, więc paradoksalnie, najbardziej pusto jest w środku dnia (wszyscy są już na szlakach).
Cała przełęcz ma łącznie 49 ponumerowanych nawrotek.
Z Vršič rozpoczyna się niekończący zjazd (ten wspomniany, mający 32km), z którego warto odbić kawałeczek do miejscowości Bovec, aby napełnić bidony przed słoweńskim creme de la creme – Mangartem i ruszamy dalej.
Najpierw około 10 kilometrów niewidocznego podjazdu w okolicach 4%, aby dostać się do miejscowości Log pod Mangartom, który przechodzi w kolejne 5km/8,6% pod przełęcz Predel, aby rozpocząć właściwy podjazd pod Mangart – ponad 10km/9%. Jak sobie to wszystko zsumujemy, rozbolą nas nogi.
Mangartsko Sedlo
To nie ma żadnego znaczenia. Mangart wart jest każdego bólu. Potwierdza to już na samym starcie –Viadukt Predel to most o największej rozpiętości łuku w całych Alpach. Potem jest już tylko lepiej. Początek przez las, potem bramka pobierająca opłaty od samochodów, a dalej już tylko klasyczne, alpejskie serpentyny, które każdy metr wzniosu wynagradzają coraz lepszą panoramą otaczających nas gór, aby na szczycie zafundować nam kulminację wszystkich atrakcji, które widzieliśmy do tej pory.
Droga, zbudowana w zaledwie 6 miesięcy przez Włochów broniących się przed armią Jugosłowiańską, osiąga 2055 metrów. Tak dla zobrazowania: to mniej-więcej tyle, ile Czerwone Wierchy, na które wdrapywaliśmy się niedawno. Na całej długości jest wąsko, tak na 1,5 szerokości samochodu. Utrudnia to nieco życie, szczególnie podczas zjazdu, bo sytuacja, w której auta muszą cofać kilkaset metrów, aby się minąć jest naturalna. Po drodze mijamy jeszcze 5 tuneli, znak zakazu wjazdu, który ignorowany jest przez wszystkie pojazdy, odcinek zniszczony przez osuwające się kamienie i jak zwykle, niezliczoną liczbę motocyklistów.

Szczyt jest oryginalny, gdyż droga na nim wykonuje pętle i zawraca. Tak, droga na Mangart to klasyczna droga do nikąd (lub raczej: do parkingu). Na jej końcu warto porzucić na chwilę rower obok innych, porzuconych w rowie rowerów (widzimy na przykład Pinarello F10 na Borach) i przejść się kilka minut za pagórek, gdyż za nim rozpościera się niesamowity widok na austriackie góry i jeziora. Jeszcze lepiej, porzucić rower w bagażniku znajomych, przebrać się w wygodny ciuch sportowy i udać się na prawdziwy szczyt, czyli:
Król Mangart
Tak, w tym roku zrobiliśmy eksperyment i postanowiliśmy nie ograniczać się do zwiedzania tylko rowerem. To była doskonała decyzja. Bo to takie dziwne uczucie, gdy niby wjeżdżasz rowerem na szczyt czegoś, ale widzisz, że wszyscy dookoła idą znacznie wyżej i nieźle się przy tym bawią. Zostawiliśmy więc rowery zaparkowane na Mangartsko Sedlo i dalej ruszyliśmy z buta.
Trasy spacerowe na Słowenii to jakiś odmienny stan świadomości. Wiele dni zajęło mi poszukiwanie wymagających fizycznie, ale prostych technicznie tras, które zająć mogłoby kilka godzin, a zmęczenie wynagrodzić widokami. Powiem Wam: nie było to proste. Nawet szlaki oznaczone jako proste, są trudne – przynajmniej dla mnie. Mangart ma 2679 m, a na jego szczyt prowadzą 3 drogi: bardzo ciężka, ciężka i zwykła. Jako że pierwsze dwie wymagają kasków i uprzęży, aby pokonać via ferraty, decydujemy się na trzecią. Na Google Street View sprawdzam, że na szczyt dochodzą nią dzieci oraz psy, więc nie może być tak źle. Dzisiaj wiem już, że jeśli na szczycie znajduje się 1,5 roczne dziecko, w dalszym ciągu nie jest to żadnym argumentem.
W Alpach Julijskich trasy łatwe są trudne, trasy średnie są trudne, a trasy trudne są niemożliwe.
Dla zobrazowania, bardzo trudna trasa wygląda tak. Trochę nam zajęło znalezienie tutaj człowieka:
Należę do ludzi wychowanych na nizinach, mój lęk wysokości ujawnia się nawet w mieszkaniu na 11. piętrze. Zgodnie z zasadami przełamywania własnych strachów i bycia lepszą wersją siebie jutro-dzisiaj-z wczoraj i głębokim przekonaniu, że jak się czegoś nie da, a się chce, to się da, postanawiam wleźć na ten Mangart. Życie oczywiście sprowadza mnie na ziemię (na szczęście bezboleśnie) jak zwykle ucinając wszelkie PauloCoehlizmy dość wcześnie.
Dominującą myślą człowiek z lękiem wysokości obok dużej ekspozycji jest: to może już sobie spadnę i będzie spokój z tym schodzeniem.
Podejście najłatwiejszą trasą na Mangart zaczyna się bardzo przyjemnie. Polanka z ogromnym urwiskiem ciągnie aż do momentu, gdy pojawiają się pierwsze kamienie. Potem jakieś drabinki, droga coraz węższa, coraz wyższa, głazy coraz większe – człowiek zaczyna się zastanawiać, kiedy ostatnio się rozciągał. Niezły widok na drogę, którą tu przyjechaliśmy oraz olbrzymią skałę, która okazuje się… tą najtrudniejszą trasą. Swoje możliwości oceniam tak na oko na 2 metry przemieszczenia się tą trasą. Potem przykleiłbym się do ściany już na zawsze i ratownicy z helikoptera musieliby mnie odczepiać siłą.
Tłok jest spory, ludzie prezentują całkowity rozstrzał techniczno-wyposażeniowy: od pełnego stroju wspinaczkowego, po adidasy. Żałujemy nieco, że nie wzięliśmy kasków rowerowych. Wapienne skały i masa mniejszych i większych kamieni mają spory potencjał do spadania. Boję się, że po oberwaniu takowym, turlałbym się przez dobrą minutę, a potem przez dwie kolejne spadał w dół.
Tak naprawdę to Mangart królem jest tylko szosowym. Prawdziwym królem jest oczywiście Triglav, na który planujemy wejść… do momentu, gdy widzimy jak wygląda i ile trwa wspinaczka na niego.
Nie patrz w dół!
Wejście na szczyt zajmuje około 1:30h, zejście podobnie. Trasa jak na nasze amatorskie nogi jest dość trudna kondycyjnie i wydaje się idealna na początki z przygodą wspinaczkową. Moje ciało zatrzymuje mnie jakieś 200 (pionowych) metrów przed szczytem. Ekspozycja jest spora, przepaść też. Koniec następuje, gdy odwracam się i spoglądam w dół. Przychodzi wtedy sto tysięcy myśli, które zrozumieć może tylko osoba ze sporym lękiem wysokości. Rozpoczynają się kalkulacje, bo przecież iść do góry jest łatwo, ale trzeba jakoś wrócić. Problem jest taki, że jak się wraca, to zamiast patrzeć w ścianę, patrzy się w dół. Robię mały eksperyment z patrzeniem w przepaść i wycieczka mi się kończy. Przyklejam się do ściany na 5 minut, przenoszę się w jakieś przyjemne miejsce w głowie i zawracam techniką dupo-szurającą. Jest nieco żenująca, ale zakładam, że każda technika, która pozwala przeżyć, jest dobra.
Rzadko kiedy nie udaje mi się osiągnąć zaplanowanego celu, tutaj jednak pokonuje mnie własna głowa lub, jak sam wolę to sobie tłumaczyć, chęć życia. Mimo tego uważam, że nawet przejście fragmentu tej trasy jest doskonałym przeżyciem. Widoki są naprawdę imponujące i mam cichą nadzieję, że regularne zawracanie ze szlaków, pewnego dnia przyniesie pozytywny rezultat.
Możemy kontynuować pętlę…
Teraz czeka nas już tylko relaks. To znaczy dopiero, gdy zjedziemy z Mangartu, bo o śmierć na zjeździe nie jest trudno. Wiele z zakrętów jest bez barierek, aby ułatwić omijanie się aut. Bardzo doceniam kierowców, którzy podczas podjazdu trąbią. W głębi duszy marzą mi się tarczówki – obręcz jest tak gorąca, że strach jej dotknąć. To kolejny raz podczas tego wyjazdu, gdy postanawiam nie inwestować nigdy w „niefirmowe” koła. Minimalizacja szans na defekt sprzętu jest dla mnie w takich miejscach priorytetem.
Mijamy znowu most i kierujemy się w dół, przez granicę z Włochami. Kilka serpentyn dalej zatrzymujemy się nad Lago del Predil. Szmaragdowe, polodowcowe jezioro, w którym postanawiamy chwilę popływać, aby nogi się nieco zregenerowały po chodzeniu. Woda jest dramatycznie zimna, a kamienie na plaży są dla stóp równie bolesne co wizyta u fizjoterapeuty. Potem już tylko długi zjazd wzdłuż wyschniętej rzeki i opuszczonych budynkach górniczych. Podobno cynk i ołów kopano tu już tysiąc lat temu. Jest tak brzydko, że aż ładnie. Przeskakujemy znowu na ścieżkę rowerową, która wzdłuż gór poprowadzi nas wprost do Krajskiej Gory.
Chętni i żądni wrażeń mogą odbić jeszcze kilka kilometrów pustą i urodziwą drogą na skocznie w Planicy – Letalnicę. Prawdziwy Polak musi zobaczyć skocznię! Szczególnie, że to na niej Kamil Stoch pobił rekord świata skacząc 251,5 metrach. Jakieś 30 lat temu zanotowano też na niej rekord frekwencji na zawodach – prawie 100 000 kibiców. To na niej też po raz pierwszy w historii złamano granicę 200 metrów.
W związku z tym, że miesiąc po naszej wizycie odbywa się tutaj słynny bieg Red Bull 400, podczas którego ludzie wbiegają na szczyt skoczni, nie możemy odmówić sobie atrakcji, jaką jest pokonanie bardzo dużej ilości schodów zmęczonymi nogami. Wizyta na belce startowej pozwala spojrzeć na skoki z nieco innej perspektywy. Chyba nigdy nie zostanę skoczkiem.
Ta pętla jest tak dobra, że byłbym w stanie poświęcić 3-dniowy weekend na dwa dni w aucie i jeden dzień jazdy po niej.
Mangart widzimy tego dnia wielokrotnie i z każdej strony. Niezależnie gdzie się jest, robi piorunujące wrażenie.
Stol (Hochstuhl)
Stol, czyli krzesło. Jeśli już pogodzisz się ze swoim lękiem wysokości i stwierdzisz, że Triglavski Park ma dla Ciebie albo trasy bardzo przyziemne, albo takie, na których zostaniesz w górach już zawsze, pozostanie Ci szukanie innego pasma górskiego. Nie jest to problem, bo jak się okazuje, jest ich w okolicy całkiem sporo. Udaje nam się znaleźć oddalony o niecałą godzinę jazdy samochodem, najwyższy szczyt pasma Karawanki (czyli tego, gdzie Wurzpass, o którym było na początku). Wznosząca się na 2236 metrów góra zapewnia około 6 godzinny spacer i widoki niewiele gorsze niż ze szczytów, które mijaliśmy rowerem.
Nasza trasa wygląda tak: Trasa na Stol.
Ruszamy z parkingu pod schroniskiem, do którego da się dojechać autem (jeśli go nie lubicie, bo jest stromo i szutrowo).
Idziemy stromo przez las, po trawiastych zboczach, po kamieniach, aż szlak rozbija się na dwie części. Aby nie dublować sobie drogi wybieramy lewą (prawa pokrywa nam się ze szlakiem powrotnym). Szybko okazuje się, że wybór był dobry, ale ambitny: wdrapujemy się na czworakach po kamulcach.
Generalnie szlaki na Słowenii oznaczone są dobrze (jakieś 7000km), tylko wszystkie tym samym symbolem i kolorem.
Na szczycie klasyk – świetny widoki, ptaki podkradające jedzenie oraz owce. Obok, na sąsiedniej górce schronisko oraz wychodek. Zejście wschodnią stroną jest nieco łatwiejsze, ale przez to trochę nużące. Ze względu na sypką nawierzchnię trzeba cały czas utrzymywać koncentrację.
Stol nie wydaje nam się ogromną górą dopóki z niego nie schodzimy. Gdy widzimy go z okolic jeziora Bled (i dzięki charakterystycznej budowie potrafimy go rozpoznać) nasza pespektywa znacząco się zmienia. To olbrzymia góra i spacer na nią polecam każdemu, a szczególnie początkującym wycieczkowiczom górskim. Zakwasy w łydkach mamy przez 3 kolejne dni.
Jezioro Bled
Jeśli w Google wpiszesz Polska, wyskoczą mapy i godła, jeśli wpiszesz Niemcy: mapa, flagi i trochę śmiesznych memów; wpisując Hiszpania, uzyskasz mapy i zdjęcia plaż. Słowenia jest ewenementem, bo wpisując jej nazwę, 90% wyników to będą zdjęcia jeziora Bled. Żeby było śmieszniej, większość z tej samej perspektywy.
Historia powstania jeziora jest bardzo ciekawa. W dolinie była łąka, z trawą mięciutką i zieloną. Tańczyły na niej w wróżki. Pech chciał, że łąkę tę upodobały sobie również pobliskie owce. Wróżki zwróciły się z prośbą do pasterzy o budowę płotu, który ochroni trawiasty, taneczny parkiet. Ci prośbę zlali, owce trawę zjadły, więc wróżki postanowiły w ramach odwetu zalać całą dolinę, zostawiając sobie jedynie małą wysepkę pośrodku, na której odbywały swoje nocne tańce. Brzmi to trochę nieprawdopodobnie, ale patrząc jak wygląda okolica – wierzę w to.
Bo jezioro Bled to ikona Słowenii. To jedno z najcieplejszych jezior alpejskich (podczas naszego pobytu miało 25 stopni). Na jego środku znajduje się jedyna w kraju wyspa oraz kościół. Kościół dokładnie taki sam, jak wszystkie inne kościoły w okolicy. Mam wrażenie, że każdy z nich budowany jest tutaj dokładnie z takiej samej makiety i różnią się tylko rozmiarem.
To, co w Bledzie jest wyjątkowe to kombinacja położenia i koloru wody. Nie da się zaprzeczyć, jest piękne. W szczególności, jeśli zdecydujemy się popływać dookoła wynajętą łódką lub deską (wiosłując samemu lub mając do tego człowieka). Te z człowiekiem są nieco magiczne (nazywają się Pletna), bo gość wiosłuje w taki sposób, że nie wierzyliśmy, że pojazd nie ma ukrytego silnika.
Ale
Bled jest jak molo w Sopocie lub Morskie Oko w szczycie sezonu. Niby leżysz sobie nad jeziorem, ale 3 metry za Tobą znajduje się ulica, na której jest permanentny korek utworzony z turystów. To turystyczne centrum całej okolicy, a może nawet kraju. Fakt, nie ma tu szpetnych stoisk, banerów, sklepików i innych atrakcji znanych z domowego podwórka, ale ilość ludzi sprawia, że jest dość ciężko.
Nad Bledem znajduje się zamek. Jeśli planujecie go odwiedzić – zapomnijcie o rowerach, nie da się tego pogodzić. Sprawdzone.
Dookoła jeziora znajduje się wiele górek widokowych z panoramami zapierającymi dech. Nam jedna wizyta nad tym jeziorem wystarcza, bo niewiele dalej (jakieś 30km) znajduje się:
Jezioro Bohinjskie
Które jest prawdziwym sztosem. Nie ma co prawda wysepki z kościołem po środku, ale nie ma też masy ludzi. Zamiast asfaltowej drogi z korkiem otaczają je góry oraz szutrówka. Opieramy rowery o losowe drzewko – jak się potem okazuje, jest to prawdopodobnie najbardziej znane drzewko w kraju: bohinjsko drevo (link do googli). Znad jeziora dodreptać można nad wodospad Savica lub wjechać kolejką na szczyt Vogel, gdzie spotkamy doskonały widok na okoliczne górki i jeziora. Alternatywnie, można tam oczywiście wejść z buta.
Okrążenie jeziora to jakieś 11km i jest idealnym zajęciem na przerwę od leżakowania na brzegu. 80% jeziora ma ponad 20 metrów głębokości.
W okolicy jeziora znaleźć możemy unikatowe dla Słowenii dwupiętrowe budowle służące głównie do suszenia zboża (kozolec) – w szczególności w okolicach miejscowości Studor.
Co jeździć?
Mam problem z doradzeniem konkretnych pętli. Po przejechaniu obowiązkowej pętli, z Kranjskiej Gory jeździliśmy w różne strony – każda była dobra, lecz w szczególności te na wschód – do Włoch.
Na szczególne wyróżnienie zasługują również trasy wzdłuż rzeki Socza, która przechodzi następnie w rzekę Baca. Mijali będziemy wodospady, równiny, łąki, a wszystko to po równych asfaltach i w otoczeniu wysokich gór. Zapomnieliśmy sprawdzić po drodze polecany podjazd pod Tolminske Ravne, znaleźliśmy jednak inny, zupełnie przypadkiem, pod Dražgoše, a następnie zjazd przez miejscowość Jamnik. Miejsca, które mijamy, wyglądają jakoś tak (sprawne oko dostrzeże podobieństwo pomiędzy cerkwią w oddali, a kościołem nad jeziorem Bled) :
Gdy spotykasz takie drogi wytyczając zupełnie przypadkowe pętle zaczynasz się zastanawiać, jak wiele z nich ominąłeś. Takie pytanie nasuwa nam się podczas pobytu nieprzyzwoicie często. Mijane co chwilę drogowskazy na doliny, ścieżki, wodospady, spacerniaki, mostki, górki, punkty widokowe sprawiają, że pobyt chcielibyśmy wydłużyć conajmniej o tydzień lub dwa.
Mam niedosyt. Tydzień to za mało
Szczególnie, że przecież z Triglavskiego Parku Narodowego niebezpiecznie blisko jest w inne, dużo bardziej znane miejsca, jak na przykład Dolomity. Każdego poranka mamy problem co robić. Do wyboru jest tak wiele. Piotrek rzuca hasło: Zoncolan – okazuje się bowiem, że leży on zaledwie godzinę jazdy z miejsca, w którym nocujemy. Nikt nie ma odwagi zaprotestować.
Zoncolan, włoska odskocznia.
Ja wiem, Zoncolan nie ma nic wspólnego z Alpami Julijskimi, ale jest blisko, więc też się liczy. Poza tym to klasyk, którego nie wypada przegapić.
Ludzie to jednak są głupi. Jak jest górka to na nią wlezą. Jak na górce leży kamień, to wejdą na ten kamień. Jak się da, to najlepiej, żeby ten kamień leżał zaraz nad przepaścią. Potem zrobią jeszcze na nim jaskółkę i podskoczą.
Zoncolan znany jest głównie z tego, że jest ciężki. Mówi się, że prosi montują sobie specjalnie kompaktowe korby, że kiedyś montowano trzy zębatki i że w ogóle ból, śmierć i zniszczenie. Kim byśmy byli, gdybyśmy tego nie sprawdzili?!
Większość zdjęć z Zoncolanu przedstawia poniższy fragment trasy – nie bez przyczyny, reszta to las:
Samochód zostawiamy pod sklepem w miejscowości Sutrio. Pech chce, że ten ciężki podjazd znajduje się z drugiej strony górki, więc dorzucamy sobie gratisowy przejazd innym wzniesieniem. Tu pojawia się trochę zdziwienia, bo okazuje się, że z jednej strony znowu trafiamy na mordulca, a z drugiej – jest ich tutaj całkiem dużo. Każdy z nich dużo bardziej widokowy niż Zoncolan i dużo przyjemniejszy zarówno wizualnie, jak i kolarsko (większe przewyższenie, na dłuższym dystansie.
Segment, którym rozpoczynamy nazywa się Suttrio – Crostis i ma 24,4km / 6%. Liczby przyjemne, do momentu, w którym obejrzymy profil i okaże się, że końcowe 5 jest absolutnie płaskie i po grubym szutrze, na którym szosowy rower sprawdza się średnio. Podjazd jest niesamowity. Zaczyna się jak zwykle lasem, potem pojawiają się odkryte serpentyny, z których widzimy zarówno góry włoskie, jak i strome i srogie słoweńskie, aby na koniec przywitać nas na trawiastych pastwiskach położonych na wysokości 2000m. Czuję się trochę jak na najpiękniejszych, francuskich przełęczach.
Jeszcze lepszy jest zjazd, na którym spotykamy całkiem sporo kolarzy – 13,6km/10,1%. Szkoda tylko, że zjazd nie jest sensownie połączony z podjazdem – przez kilka kilometrów szutru pomiędzy nimi, nie zdecydowałbym się na powtórzenie tej trasy, jednak ciekawskim świata mogę ją zdecydowanie polecić. Widoki są tego warte – jak zwykle.
Potem jeszcze kilka małych, pionowych ścianek do Ovaro, w którym robimy zakupy i czas na Zoncolan. Pierwsze 4 kilometry Zoncolana robię z foliową siatką na plecach – w niej ciastka, batony, dwie duże butelki picia i coś do chrupania. Dziewczyny rozpoczęły podjazd wcześniej, chłopaki pojechali po zakupy – taki los. Na drugim kilometrze robimy sobie więc postój na piknik – być może zniszczyło to postrzeganie przez nas tej góry. Podczas jedzenia spotykamy miłego Włocha, który zabiera po nas śmieci w zamian za paczkę nieotwartych ciasteczek. Mam uzasadnione podejrzenia, że zjawia się on w tym celu przy każdej, umierającej grupie kolarzy.
Zoncolan to klasyczny podjazd znany z tego, że jest ciężki. To chyba jedyna pozytywna rzecz, którą można o nim powiedzieć.
Zoncolan jest ciężki, naprawdę. Od Ovaro jest to ponad 10km/11,7%. Z maksymalnym nachyleniem na 100m wynoszącym 20,2% i średnim z 1km wynoszącym 17,5% potrafi dać w kość. Większość czasu jedzie się po wzniesieniu w okolicach 14-16%. Niby dużo, ale jednak stabilnie. Nie ma momentów jak na Mortirolo, na których droga pochyla się tak bardzo, że masz ochotę rzucić rower i iść na piechotę.
Cały czas czekamy na tzw. „pierdolnięcie” przekonani, że kiedyś musi nastąpić. Nie następuje nigdy. Ścianki na profilu okazują się przekłamaniami GPSa w tunelach, a końcówka nie dość, że ma serpentyny ułatwiające jazdę, to ukazuje panoramę otaczających gór, więc trochę przyjemniej.
Trasę uprzyjemniają też portrety znanych kolarzy rozmieszczone w losowych odległościach. Pierwszy pojawia się po kilometrze, drugi na 1500m trzeci na 1700m i tak dalej, wprowadzając nieco zamieszania w ogrom obliczeń wykonywanych w głowie.
Na trzy kilometry przed metą strzela mi szprycha w Mavicach. Koło centruje się i obciera o klocki hamulcowe w taki sposób, że nawet na niewielkich zjazdach, zmuszony będę dokręcać. To urozmaica mi trochę końcówkę podjazdu. Myśl o poszukiwaniach jej w internecie niesie mnie do szczytu. Gdy kilka lat temu zmieliłem sobie szprychy od Bory przerzutką na przełęczy przed Livigno, na nowe czekałem pół roku…
To śmieszne uczucie, gdy nie możesz się zdecydować, czy bardziej martwi Cię myśl o robieniu Zoncolana na krzywym kole, czy próbie zdobycia nowej szprychy z Harfy…
Meta przychodzi nieco z zaskoczenia. Jesteśmy trochę zawiedzeni. Było ciężko, ale od legendarnego, super ciężkiego podjazdu z World Touru oczekiwaliśmy więcej. Myślę, że nigdy więcej już moje koło na Zoncolanie nie stanie (he he).
Je regrette rien!
Rzadko kiedy odczuwamy tak wielki niedosyt po powrocie z wyjazdu jak tym razem. Może to przez włączenie chodzenia do wakacyjnego planu zwiedzania. A może po prostu liczba rzeczy do zrobienia w Triglavskim Parku Narodowym jest zbyt duża.
Słowenia to jedno z najbardziej zielonych państw na świecie.
Te wszystkie wodospady, góry na które można się wspiąć, trasy widokowe, doliny, pochowane, boczne drogi. Strach myśleć co byłoby, gdybyśmy oddalili się nieco bardziej. Przecież tuż za rogiem są Włochy i Austria, które włączyć do tras wyjątkowo łatwo. A Logarska Dolina? Odwiedziny w Lublanie? Kajaki na rzece Socza? Jaskinie Szkocjańskie oraz Postojna? Szczególnie, że każde z odwiedzonych przez nas miejsc wygląda zupełnie inaczej rano, niż w ciągu dnia i wieczorem. Chciałoby się je zobaczyć kilkukrotnie, o różnych porach dnia. No i zimą… zostaje jeszcze zima.
Górka w oddali to oczywiście Mangart.
Słowenia jest genialna. Może nie na 100% kolarskie wakacje, lecz na wyjazd łączony. Z żoną, przyszłą żoną, kochanką, rodziną, dziećmi, babcią – każdy znajdzie coś dla siebie.
W naszym osobistym rankingu ląduje zaraz za Azorami oraz Norwegią.
Przykładowe trasy:
*jeśli nigdzie we wpisie się nie pomyliłem i nie wpisałem Słowacja zamiast Słowenia – będzie to cud. Przy googlaniu robiłem to regularnie.
**pisząc o Słowenii mam oczywiście na myśli tylko okolicę Triglavskiego Parku Narodowego, która stanowi jakieś 5-10% kraju. Po wizycie w Istrii jestem głęboko przekonany, że południe kraju też musi być wspaniałe.